Było już dość późno, gdy spacerowaliśmy po Sarnath, bez pośpiechu, po prostu ciesząc się swoją obecnością. Po jakimś czasie, idąc wzdłuż głównej drogi, mój przyjaciel wspomniał, że gdzieś niedaleko jest klasztor żeński i że był tam już wcześniej.
Pamiętam, jak zapytałam go o imię — nie zdziwiło mnie, kiedy dowiedziałam się, że oznacza „światło”. Jego oczy lśniły jak rozżarzone iskry świecy.
Powiedziałam: Naprawdę? Bo nie widziałam tu zbyt wielu mniszek, może jedną albo dwie. Skinął głową i powiedział: Tak, to tędy… Skręciłam w lewo, wołając: No chodź, pokaż mi! Wybuchliśmy śmiechem.
Jednak było w tym wszystkim coś niepokojącego — półdzikie psy, swobodnie krążące po okolicy. W nocy stawały się szczególnie terytorialne. Mój przyjaciel myślał, że jestem szalona. Był miejscowy. Ostatecznie oboje byliśmy podekscytowani.
Dotarliśmy do szkoły zbudowanej, o ile pamiętam, przez zachodnich buddystów. Rozpoznał miejsce, którego szukaliśmy — ale podeszliśmy od tyłu. Musieliśmy znaleźć inną drogę, żeby dostać się do wejścia. Nadal nie byliśmy pewni, czy w ogóle uda nam się wejść, a na drodze stanęła nam grupa psów.
Przed bramą jedna z mniszek wyszła ze swojego pokoju i zapytała, czego chcemy. Mój przyjaciel wyjaśnił wszystko w języku hindi i nie musieliśmy długo czekać. Drzwi zostały otwarte — odblokowane przez przełożonego mnicha, który miał przy sobie klucze. Był ogromny, tzn. fizycznie postawny, i towarzyszyły mu trzy łagodne psy.
To zdecydowanie nie był zwykły czas na odwiedziny. Mniszki cicho wróciły do swoich pokoi — podejrzewałam, że kontynuując medytację. Weszliśmy z szacunkiem.
Mnich zaprosił nas do odwiedzenia głównej świątyni Tary. Byłam przepełniona radością.
Zdjęliśmy buty przed wejściem, już wtedy czując, że dzieje się coś magicznego. Wchodziliśmy powoli. Znając siebie, pewnie miałam łzy w oczach.
Kilka mniszek medytowało, w pełnym skupieniu. Nie chcieliśmy przeszkadzać — a jednak energia była całkowicie gościnna, otwarta. Przestrzeń pulsowała mantrą. Wszystkie moje zmysły były jednocześnie wyostrzone i ukojone.
Stanęliśmy przed głównym ołtarzem, otoczeni przez wszystkie manifestacje Tary. Uśmiechając się, czując głęboką więź z tym, co się działo, zaczęłam recytować modlitwę, którą znam na pamięć. Zauważyłam, że mój przyjaciel dołączył — mimo, że był cichy. Staliśmy razem, równi wobec współczującego spojrzenia Matki Tary.
Krótko wyjaśniłam, że Tara to kobieca forma Buddy i symbol całej oświeconej aktywności…
Uwielbiam tę historię i wracam do niej, gdy brakuje mi inspiracji. Takie sytuacje to prawdziwe dary hojnego serca Indii — przychodzą niespodziewanie, a jednak delikatnie, odsłaniając prawdziwe piękno, tak zwanego, życia.
Wyszliśmy na zewnątrz zupełnie odnowieni. W poczuciu błogosławieństwa i głęboko szczęśliwi.